czwartek, 19 lipca 2012

Kilka słów o ostatnim turnieju.


Finał Ligi  Światowej za nami, ale kibicom emocje wcale nie opadły. Co rusz jesteśmy bombardowani zdjęciami z uroczystości wręczenia medali, powrotu do Polski czy treningów w Spale. To nic złego. Osiągnęliśmy sukces i należy go wspominać. My te wspomnienia zacznijmy od samego początku. J
Andrea Anastasi powołał dwudziestu pięciu chłopców, z których po hektolitrach wylanego potu i ciężkiej pracy w Spale, wyklarowała się mocna czternastka, mająca zawojować zagraniczne parkiety. Chyba nie zaskoczyło nas, że do kadry A trafili znani nam już z Pucharu Świata gracze, którzy zdobyli srebrny medal tego jakże morderczego turnieju i zakwalifikowali się do Igrzysk. Zabrakło Patryka Czarnowskiego, ale za to wrócił Grzesiek Kosok.
Liga Światowa w tym roku miała być nietypowa, ze względu na Igrzyska Olimpijskie. Faza grupowa była zorganizowana w formie turnieju. Polska reprezentacja trafiła do grupy B razem z wielką Brazylią i teoretycznie słabymi zespołami – Finlandią i Kanadą.
Pierwsze starcie miało odbyć się w Toronto. Kanadyjczycy byli bezlitośni i jako gospodarz wybrali sobie na pierwszy ogień (słabszą) Finlandię, którą łatwo, szybko i przyjemnie (no może oprócz zabójczego seta pierwszego) pokonali  3:0, a nam rzucili wielki konar pod nogi jakim była Brazylia, z którą nie mogliśmy poradzić sobie już od 10 lat. Siatkarze w pełni skoncentrowani wyszli na boisko oczywiście o normalnej, dla czasu kanadyjskiego, porze, a polscy kibice o nieludzkiej 2:00 rano usiedli przed ekranami odbiorników i zaspanym wzrokiem śledzili „znikającą” w pewnych momentach piłkę. Pierwszy set wystarczył by w pełni wszystkich dobudzić. Widzenie się uregulowało, mgła na powiekach zniknęła i można było „w spokoju” śledzić poczynania dwóch mocnych zespołów. Wygrana partia cieszyła i przynosiła nadzieję, potem druga, wygrana na przewagi i nadszedł dwusetowy dołek. Brazylijczycy „wyrwali” nam te dwa sety i doprowadzili do tie-breaka. Polska publiczność była już po dwóch rozległych zawałach, ale reprezentacja zachowała chłodną głowę i po ostatnim gwizdku sędziego mogliśmy pełną piersią o 4:30 krzyknąć, że POLSKA POKONAŁA WIELKĄ BRAZYLIĘ! Drugi dzień nie był już tak wielkim. Może pięciosetowy mecz poprzedniego dnia  dał o sobie znać, albo fakt wygranej z Brazylią poskutkował dekoncentracją zespołu. Finlandia to wykorzystała i z hukiem zrzuciła nas z brazylijskiego nieba. Przegraliśmy 3:2, ale nie tylko my… Canarinhos też dostali baty od Kanady i Gavina Schmitta również przegrywając 3:2. Trzeci dzień i starcie z gospodarzami było dla naszych chłopaków łaskawsze i Kanada ustąpiła nam po czterech setach walki (głównie ze Schmittem). Kibice o „łaskawości” nie mogli nic mówić, bo mecz skończył się przed czwartą rano, a praca/szkoła nie chciała poczekać aż się wyśpimy.
Turniej w Toronto mogliśmy uznać za zadowalający. Wyjechaliśmy z Kanady z 6 punktami i pierwszym miejscem.
Drugie starcie i nadeszła pora na Wielki Spodek. Hala wypełniła się po brzegi biało-czerwonymi kibicami. Trybuny kipiały wsparciem i gorącą miłością do naszej reprezentacji. Skoro kibice nie zawiedli siatkarzy to czemu siatkarze mieliby zawieść swoich kibiców? „Pieśń o Małym Rycerzu” wspomogła naszych w najtrudniejszych momentach i Katowice okazały się całkowicie szczęśliwym i odczarowanym (po nieudanym Memoriale Wagnera w 2011r.) miejscem. Kanada musiała uznać naszą wyższość  po raz drugi i tym razem nie wyrwali ani jednego seta, Finowie nie mieli do czego się przyczepić i też mecz skończył się z trzema setami dla nas, a Brazylia mogła popatrzeć nam na plecy w rankingu po ustąpieniu nam w tie-breaku. Polska nadal była liderem grupy.
Trzecie starcie na ziemi brazylijskiej. Trybuny nieprzychylnie buczały na nas przez wszystkie mecze, ale w którymś z sektorów pewien Brazylijczyk gorąco kibicował naszym biało-czerwonym orłom. Po meczu spełnił swoje marzenie i przekazał Ignaczakowi kartkę napisaną translatorowym polskim, jednak pełną wsparcia i wiary w polską reprezentację, co stało się bardzo miłym akcentem turnieju.  Spotkania były rozgrywane w godzinach porannych, co jest bardzo nietypowym rozwiązaniem, jednak nie przeszkodziło to naszej reprezentacji wygrywać.  Finlandia i Kanada znowu ustąpiły i spotkania skończyły się wynikami 3:1 i 3:0. Brazylia (nie chcąc sobie narobić wstydu przy swoich) sprężyła się wielce i skończyła spotkanie w czwartym secie, nie pozwalając Polakom doprowadzić do tie-breaka. Wyjechaliśmy z Brazylii ustępując gospodarzom lidera, jednak z dalszą szansą na wygraną.
Turniej w fińskim Tampere miał być tym decydującym. Mieliśmy wyjść z grupy i cel musiał zostać osiągnięty. Reprezentanci Polski mieli „mały” problem z podróżą i po rekordowych prawie 40h lotu/jazdy/koczowaniu-na-lotnisku dotarli do hotelu. Niestety transportowi z bagażami źle zadziałał GPS i niektórzy siatkarze nie mieli się w co ubrać. Trzeźwością umysłu wykazał się PZPS i wydelegowali specjalnego wysłannika ze strojami, także mogliśmy powiedzieć, że byliśmy w pełni gotowi do gry. Swoją wyższość w grupie Polska pokazała w pełnym wymiarze pokonując gospodarzy 3:0, Kanadyjczyków 3:0 i Brazylię 3:1.
Spokojnie, z kwalifikacją i nie martwiąc się liczbami (w przeciwieństwie do Brazylii) siatkarze wrócili do Spały aby trenować dalej i czekać na rozstrzygnięcia w innych grupach.
2 lipca chłopcy dojechali do Sofii. Forma sportowa wsiadła razem z nimi do samolotu a nastroje w drużynie były bojowe. Bułgarska organizacja lekko przysiadła (rzekłabym, że nawet uklękła) i były nawet problemy z posiłkami, jednak obiekt na którym siatkarze mieli grać był bez zarzutu. Nowa sofijska hala zrobiła na zawodnikach ogromne wrażenie. Z każdego zakątka świata dobiegały nas głosy, że jesteśmy faworytami, mamy szansę wygrać. Chłopcy troszkę z tego balona spuszczali, nie składając deklaracji i nie obiecując medali, tylko walkę z całych sił o jak najlepszy wynik. Grupa F, którą tworzyliśmy razem z Brazylią (jednak wystarczyło im punktów, żeby awansować z drugiego miejsca, ale mieli małego pecha, że trafili znowu na nas) i Kubą została ochrzczona mianem „Grupa Śmierci”. Pierwsze spotkanie nie należało do nas. Bój pomiędzy sobą toczyli Kuba i Brazylia. Ci pierwsi byli bezlitośni i „sprali” Canarinhos w szybkim pojedynku 3:0. Przed Polską stanęła wielka szansa aby ostatecznie wykurzyć  Żółto-zielonych z Bułgarii. Mimo twardej obrony przeciwnika i pojedynku punkt za punkt po raz czwarty Polacy odnieśli tryumf nad niepokonanym od 10 lat zespołem z Ameryki Południowej. Nie było żadnych złudzeń, Brazylijczycy musieli wrócić do domu już w piątek pomimo tego, że bilety powrotne zarezerwowali sobie dopiero na poniedziałek. Za to my w piątek mieliśmy rozegrać spotkanie, które nazwano „meczem przyjaźni”. Nic już od tego spotkania nie zależało. Oba zespoły miały awans. Mistrzowie jednak niczego nie bagatelizują. W prawdzie Kuba nie stawiała wielkiego oporu, a trener Blackwood emanował spokojem jak wagon tybetańskich mnichów, my nie odpuściliśmy. Wygraliśmy spotkanie 3:0 i już myślami byliśmy w półfinale.
Bułgaria po ustąpieniu, z hukiem pierwszeństwa w grupie, panom z USA (3:0) musiała stoczyć bój o finał z niepokonaną Polską. Reprezentanci Polski nie okazali się łaskawi dla gospodarzy i po trzysetowej walce dokonali historycznego wyczynu. Po raz pierwszy znaleźliśmy się w finale Ligi Światowej! Bułgarscy kibole, nie mogąc pogodzić się z porażką, także chcieli zapisać się w historii i zachowali się skandalicznie, jak nie przystoi kibicom tak pięknego sportu. Poleciały puszki, kubki z piwem i jak się okazało nawet popcorn, którym niestety oberwał nasz kochany libero – Igła.
Ten dziwny nastrój panujący w Sofii nie udzielił się Polakom. Nadeszła godzina zero. Polscy kibice w hali i przed telewizorami przybrali biało-czerwone barwy bojowe i rozgrzali do czerwoności swoje kciuki. Pozytywnie naładowani polscy gracze wyszli na boisko. Po drugiej stronie siatki złowrogim wzrokiem spoglądał na naszych Clayton Stanley, który rozszalały w zagrywce próbował urywać nam ciężko wypracowane punkty. Tak jak je urywał asami, tak też stracił. Po błędzie w zagrywce Stanleya mogliśmy cieszyć się wygraną 3:0 i upragnionym złotem. Szaleństwu nie było końca. Kibiców i siatkarzy poniosła euforia. Wszyscy śmiali się, tańczyli, skakali. Nasz dzielny operator Polsatu Sport kręcił wszystko by przekazać radość w Sofii do każdego polskiego domu. Po kilku łakomych kąskach, w postaci urywków w szatni, mogliśmy przenieść się na ceremonię dekoracji naszych złotych orłów.
Aż cztery nagrody indywidualne powędrowały do reprezentantów Polski. Zibi został najlepszym atakującym. El Capitano najlepszym blokującym. Igła najlepszym libero a Bartek MVP całego turnieju!
Łzy stanęły wszystkim w oczach, gdy tyle polskich gardeł w Sofii śpiewało Mazurka Dąbrowskiego. Bartek Kurek biegał na wszystkie strony machając flagą, a Ignaczak nie omieszkał zarejestrować wszystkiego na swoich cennych taśmach video. 
Liga Światowa stała się dla nas najlepszym, jaki mogliśmy sobie wyobrazić, startem na Igrzyska. Czy wystarczy nam sił i osiągniemy upragniony cel zobaczymy już za kilka dni. Teraz wystarczy tylko wierzyć w pracę naszych siatkarzy i kibicować z całego serducha by wspomóc ich w Londynie.


O czym chcielibyście poczytać w następnym poście? Piszcie :)