Finał Ligi Światowej
za nami, ale kibicom emocje wcale nie opadły. Co rusz jesteśmy bombardowani
zdjęciami z uroczystości wręczenia medali, powrotu do Polski czy treningów w
Spale. To nic złego. Osiągnęliśmy sukces i należy go wspominać. My te wspomnienia
zacznijmy od samego początku. J
Andrea Anastasi powołał dwudziestu pięciu chłopców, z
których po hektolitrach wylanego potu i ciężkiej pracy w Spale, wyklarowała się
mocna czternastka, mająca zawojować zagraniczne parkiety. Chyba nie zaskoczyło
nas, że do kadry A trafili znani nam już z Pucharu Świata gracze, którzy
zdobyli srebrny medal tego jakże morderczego turnieju i zakwalifikowali się do
Igrzysk. Zabrakło Patryka Czarnowskiego, ale za to wrócił Grzesiek Kosok.
Liga Światowa w tym roku miała być nietypowa, ze względu na
Igrzyska Olimpijskie. Faza grupowa była zorganizowana w formie turnieju. Polska
reprezentacja trafiła do grupy B razem z wielką Brazylią i teoretycznie słabymi
zespołami – Finlandią i Kanadą.
Pierwsze starcie miało odbyć się w Toronto. Kanadyjczycy
byli bezlitośni i jako gospodarz wybrali sobie na pierwszy ogień (słabszą) Finlandię,
którą łatwo, szybko i przyjemnie (no może oprócz zabójczego seta pierwszego) pokonali
3:0, a nam rzucili wielki konar pod nogi
jakim była Brazylia, z którą nie mogliśmy poradzić sobie już od 10 lat.
Siatkarze w pełni skoncentrowani wyszli na boisko oczywiście o normalnej, dla
czasu kanadyjskiego, porze, a polscy kibice o nieludzkiej 2:00 rano usiedli
przed ekranami odbiorników i zaspanym wzrokiem śledzili „znikającą” w pewnych
momentach piłkę. Pierwszy set wystarczył by w pełni wszystkich dobudzić.
Widzenie się uregulowało, mgła na powiekach zniknęła i można było „w spokoju”
śledzić poczynania dwóch mocnych zespołów. Wygrana partia cieszyła i przynosiła
nadzieję, potem druga, wygrana na przewagi i nadszedł dwusetowy dołek.
Brazylijczycy „wyrwali” nam te dwa sety i doprowadzili do tie-breaka. Polska
publiczność była już po dwóch rozległych zawałach, ale reprezentacja zachowała
chłodną głowę i po ostatnim gwizdku sędziego mogliśmy pełną piersią o 4:30
krzyknąć, że POLSKA POKONAŁA WIELKĄ BRAZYLIĘ! Drugi dzień nie był już tak
wielkim. Może pięciosetowy mecz poprzedniego dnia dał o sobie znać, albo fakt wygranej z
Brazylią poskutkował dekoncentracją zespołu. Finlandia to wykorzystała i z
hukiem zrzuciła nas z brazylijskiego nieba. Przegraliśmy 3:2, ale nie tylko my…
Canarinhos też dostali baty od Kanady i Gavina Schmitta również przegrywając 3:2.
Trzeci dzień i starcie z gospodarzami było dla naszych chłopaków łaskawsze i
Kanada ustąpiła nam po czterech setach walki (głównie ze Schmittem). Kibice o
„łaskawości” nie mogli nic mówić, bo mecz skończył się przed czwartą rano, a
praca/szkoła nie chciała poczekać aż się wyśpimy.
Turniej w Toronto mogliśmy uznać za zadowalający.
Wyjechaliśmy z Kanady z 6 punktami i pierwszym miejscem.
Drugie starcie i nadeszła pora na Wielki Spodek. Hala
wypełniła się po brzegi biało-czerwonymi kibicami. Trybuny kipiały wsparciem i
gorącą miłością do naszej reprezentacji. Skoro kibice nie zawiedli siatkarzy to
czemu siatkarze mieliby zawieść swoich kibiców? „Pieśń o Małym Rycerzu”
wspomogła naszych w najtrudniejszych momentach i Katowice okazały się
całkowicie szczęśliwym i odczarowanym (po nieudanym Memoriale Wagnera w 2011r.)
miejscem. Kanada musiała uznać naszą wyższość
po raz drugi i tym razem nie wyrwali ani jednego seta, Finowie nie mieli
do czego się przyczepić i też mecz skończył się z trzema setami dla nas, a
Brazylia mogła popatrzeć nam na plecy w rankingu po ustąpieniu nam w
tie-breaku. Polska nadal była liderem grupy.
Trzecie starcie na ziemi brazylijskiej. Trybuny
nieprzychylnie buczały na nas przez wszystkie mecze, ale w którymś z sektorów
pewien Brazylijczyk gorąco kibicował naszym biało-czerwonym orłom. Po meczu spełnił
swoje marzenie i przekazał Ignaczakowi kartkę napisaną translatorowym polskim,
jednak pełną wsparcia i wiary w polską reprezentację, co stało się bardzo miłym
akcentem turnieju. Spotkania były
rozgrywane w godzinach porannych, co jest bardzo nietypowym rozwiązaniem,
jednak nie przeszkodziło to naszej reprezentacji wygrywać. Finlandia i Kanada znowu ustąpiły i spotkania
skończyły się wynikami 3:1 i 3:0. Brazylia (nie chcąc sobie narobić wstydu przy
swoich) sprężyła się wielce i skończyła spotkanie w czwartym secie, nie
pozwalając Polakom doprowadzić do tie-breaka. Wyjechaliśmy z Brazylii ustępując
gospodarzom lidera, jednak z dalszą szansą na wygraną.
Turniej w fińskim Tampere miał być tym decydującym. Mieliśmy
wyjść z grupy i cel musiał zostać osiągnięty. Reprezentanci Polski mieli „mały”
problem z podróżą i po rekordowych prawie 40h lotu/jazdy/koczowaniu-na-lotnisku
dotarli do hotelu. Niestety transportowi z bagażami źle zadziałał GPS i
niektórzy siatkarze nie mieli się w co ubrać. Trzeźwością umysłu wykazał się
PZPS i wydelegowali specjalnego wysłannika ze strojami, także mogliśmy
powiedzieć, że byliśmy w pełni gotowi do gry. Swoją wyższość w grupie Polska
pokazała w pełnym wymiarze pokonując gospodarzy 3:0, Kanadyjczyków 3:0 i
Brazylię 3:1.
Spokojnie, z kwalifikacją i nie martwiąc się liczbami (w
przeciwieństwie do Brazylii) siatkarze wrócili do Spały aby trenować dalej i
czekać na rozstrzygnięcia w innych grupach.
2 lipca chłopcy dojechali do Sofii. Forma sportowa wsiadła
razem z nimi do samolotu a nastroje w drużynie były bojowe. Bułgarska
organizacja lekko przysiadła (rzekłabym, że nawet uklękła) i były nawet
problemy z posiłkami, jednak obiekt na którym siatkarze mieli grać był bez
zarzutu. Nowa sofijska hala zrobiła na zawodnikach ogromne wrażenie. Z każdego
zakątka świata dobiegały nas głosy, że jesteśmy faworytami, mamy szansę wygrać.
Chłopcy troszkę z tego balona spuszczali, nie składając deklaracji i nie
obiecując medali, tylko walkę z całych sił o jak najlepszy wynik. Grupa F,
którą tworzyliśmy razem z Brazylią (jednak wystarczyło im punktów, żeby
awansować z drugiego miejsca, ale mieli małego pecha, że trafili znowu na nas)
i Kubą została ochrzczona mianem „Grupa Śmierci”. Pierwsze spotkanie nie
należało do nas. Bój pomiędzy sobą toczyli Kuba i Brazylia. Ci pierwsi byli
bezlitośni i „sprali” Canarinhos w szybkim pojedynku 3:0. Przed Polską stanęła
wielka szansa aby ostatecznie wykurzyć Żółto-zielonych z Bułgarii. Mimo twardej
obrony przeciwnika i pojedynku punkt za punkt po raz czwarty Polacy odnieśli
tryumf nad niepokonanym od 10 lat zespołem z Ameryki Południowej. Nie było
żadnych złudzeń, Brazylijczycy musieli wrócić do domu już w piątek pomimo tego,
że bilety powrotne zarezerwowali sobie dopiero na poniedziałek. Za to my w
piątek mieliśmy rozegrać spotkanie, które nazwano „meczem przyjaźni”. Nic już
od tego spotkania nie zależało. Oba zespoły miały awans. Mistrzowie jednak
niczego nie bagatelizują. W prawdzie Kuba nie stawiała wielkiego oporu, a
trener Blackwood emanował spokojem jak wagon tybetańskich mnichów, my nie
odpuściliśmy. Wygraliśmy spotkanie 3:0 i już myślami byliśmy w półfinale.
Bułgaria po ustąpieniu, z hukiem pierwszeństwa w grupie,
panom z USA (3:0) musiała stoczyć bój o finał z niepokonaną Polską.
Reprezentanci Polski nie okazali się łaskawi dla gospodarzy i po trzysetowej
walce dokonali historycznego wyczynu. Po raz pierwszy znaleźliśmy się w finale
Ligi Światowej! Bułgarscy kibole, nie mogąc pogodzić się z porażką, także
chcieli zapisać się w historii i zachowali się skandalicznie, jak nie przystoi
kibicom tak pięknego sportu. Poleciały puszki, kubki z piwem i jak się okazało
nawet popcorn, którym niestety oberwał nasz kochany libero – Igła.
Ten dziwny nastrój panujący w Sofii nie udzielił się
Polakom. Nadeszła godzina zero. Polscy kibice w hali i przed telewizorami
przybrali biało-czerwone barwy bojowe i rozgrzali do czerwoności swoje kciuki.
Pozytywnie naładowani polscy gracze wyszli na boisko. Po drugiej stronie siatki
złowrogim wzrokiem spoglądał na naszych Clayton Stanley, który rozszalały w
zagrywce próbował urywać nam ciężko wypracowane punkty. Tak jak je urywał
asami, tak też stracił. Po błędzie w zagrywce Stanleya mogliśmy cieszyć się
wygraną 3:0 i upragnionym złotem. Szaleństwu nie było końca. Kibiców i siatkarzy
poniosła euforia. Wszyscy śmiali się, tańczyli, skakali. Nasz dzielny operator
Polsatu Sport kręcił wszystko by przekazać radość w Sofii do każdego polskiego
domu. Po kilku łakomych kąskach, w postaci urywków w szatni, mogliśmy przenieść
się na ceremonię dekoracji naszych złotych orłów.
Aż cztery nagrody indywidualne powędrowały do reprezentantów
Polski. Zibi został najlepszym atakującym. El Capitano najlepszym blokującym.
Igła najlepszym libero a Bartek MVP całego turnieju!
Łzy stanęły wszystkim w oczach, gdy tyle polskich gardeł w
Sofii śpiewało Mazurka Dąbrowskiego. Bartek Kurek biegał na wszystkie strony
machając flagą, a Ignaczak nie omieszkał zarejestrować wszystkiego na swoich
cennych taśmach video.
Liga Światowa stała się dla nas najlepszym, jaki mogliśmy
sobie wyobrazić, startem na Igrzyska. Czy wystarczy nam sił i osiągniemy
upragniony cel zobaczymy już za kilka dni. Teraz wystarczy tylko wierzyć w
pracę naszych siatkarzy i kibicować z całego serducha by wspomóc ich w
Londynie.
O czym chcielibyście poczytać w następnym poście? Piszcie :)